środa, 31 sierpnia 2016

Dzikowisko 2016

Kolejny sezon znów został otwarty wyjazdem na Dzikowisko. Tym razem organizowane przez rodzimy Czapter Uć, choć wcale nie w Łodzi a w Załęczu Wielkim oddalonym od Łodzi o ok 120km. Wyjazd ten był inny niż pozostałe do tej pory, można rzec wyjątkowy ze względu na skład w jakim pojechaliśmy, a także na, to że wszyscy mieliśmy jechać klasykami, ale po kolei.
Pierwotna wersja zakładała wyjazd "rodzinny" na trzy motocykle, na dodatek same klasyki. W tym celu tata wziął się ostro do pracy aby wszystkie sprzęty były gotowe na wyjazd. Robota, tak się paliła w rękach, że na tydzień (a może i nie) wymienił w Wuesce silnik :) Niestety, w podobnym czasie wykruszyła się Kasia, jednak jej miejsce zajął Luzak. A więc w zasadzie nadal zostało niemalże rodzinnie. 
Aby pokonać ten świat drogi nie spiesząc się zanadto, postanowiliśmy wyruszyć ok 9:00 rano. Tak też się stało. W składzie Karaś (Chopper-Junak), Zbyszek (Junak), Luzak (WSK Lelek) i Ja (Junak),  ruszyliśmy. Mieliśmy od samego początku siać postrach na wiejskich drogach, jednak Zbyszek stwierdził, że trzeba wysoko stawiać poprzeczkę i od razu wskoczyliśmy na S8! Tam po raz pierwszy Wsk'a zaczęła odmawiać posłuszeństwa. Luzak mimo kilkuletniej przerwy w jeździe na motocyklach poradził sobie z nią i w żółwim tempie zajechaliśmy do Pabianic.
W Pabianicach krótkie streszczenie usterki (po prostu nagle gasła), nie pozwoliło na diagnozę. Ruszyliśmy dalej, ale już kilka kilometrów dalej sprzęt odmówił posłuszeństwa. Wyjście było tylko jedno- trzeba szukać usterki i ją naprawić. Szybka wymiana świecy i..Wuecha śmiga jak burza. 
Dalej droga upływała spokojnie i bardzo przyjemnie. Jazda klasykiem daje naprawdę niesamowitą frajdę i przenosi w nieco inny wymiar- nie ma tej adrenaliny, spowodowanej super przyspieszeniami, nie ma wysokich prędkości, ani nawet hamulców. Są za to wibracje i totalny luz wywołujący nieustannego banana na gębie! 
Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad, w przydrożnym barze. Niestety, biedny Luzak dostał swoje zamówienie gdy pierwsi z nas zdążyli już zjeść. Zdecydowanie nie polecam tej budy, muszę tylko znaleźć jej nazwę, bo nie pamiętam nawet gdzie to było. 
Ta przerwa okazała się za długa nawet dla Wueski. Zaczęła się zacierać i ostatecznie padła na 40km przed celem. Doraźna reanimacja, nie przyniosła poprawy, postanowiliśmy więc porzucić sprzęt u kogoś miejscowego i jechać dalej. Tu duże podziękowania należą się hodowcy koni z Białej pod Pajęcznem, który przygarnął i naszego wyrodnego konia. Ja natomiast przygarnąłem na plecy Junaka i ruszyliśmy dalej. Po drodze w Działoszynie minęliśmy część Dzików, dzięki czemu wiedzieliśmy, że już jesteśmy blisko. To jednak byłoby zbyt proste! Okazało się, że pomyliliśmy drogę i zaczęliśmy robić koło...a już witał się z gąską... Nie było już sensu zawracać, więc pojechaliśmy przed siebie. 
Na 10-15km przed Załęczem Chopper zaczął puszczać marchewy ognia z wydechu - padł iskrownik. 
Karaś ze Zbyszkiem śmignęli  do ośrodka szukać ratunku, a my z Luzakiem zostaliśmy na stacji z nieszczęsnym Chopperem. Na szczęście udało się pożyczyć iskrownik i po w miarę sprawnej wymianie dotarliśmy wszyscy na miejsce, choć nie na wszystkich motocyklach. Tym samym wyszło na to, że gdybyśmy się wybrali pieszo, doszli byśmy niewiele później, gdyż cała podróż zajęła nam ok 11h :] 
Na szczęście nikt się nie spinał, ani nie denerwował a wieczorna, wspólna integracja pomogła nam się pośmiać z naszego pecha. 
Kolejnego dnia, gdy wszyscy powoli zbierali się na wycieczkę, we trzech pojechaliśmy reanimować Wsk'ę. Początkowo diagnoza była mylna i skupiała się na prądach, których nie było, jednak potem okazało się, że zatarł się tłok. Co ciekawe w Pajęcznie w sobotę znalazł się tłok o odpowiednim szlifie i reanimacja okazała się skuteczna. W bardzo żółwim tempie (mimo udanej naprawy, sprzęt wciąż się delikatnie zacierał) udało się wrócić do ośrodka i dalej integrować gdyż wszyscy zdążyli już wrócić z wycieczki po okolicznych atrakcjach.
W niedzielę przed drogą powrotną robimy małe roszady- Luzak bierze Choppera, a Karaś Wueskę. Do Łodzi wracamy dość sprawnie i bez większych przygód. Pomijając jednego focha Wsk'i. 
Wyjazd z pewnością na długo zapadnie w naszej pamięci, ale tak to już jest z klasykami :) 
Osobiście cieszę się tylko, że w ostatniej chwili zmienił się nasz skład co pozwoliło uniknąć niepotrzebnych nerwów ;)

Debiutancki film z wyjazdu już wkrótce!

sobota, 23 lipca 2016

Sezon 2015

W sezonie 2015 niestety zaniedbałem nieco bloga nie umieszczając żadnej relacji. Nie było to spowodowane brakiem wyjazdów godnych opisania. Sytuacja taka była następstwem kilku czynników takich jak brak czasu, lenistwo czy brak weny, ale mniejsza o to. 
Rzeczywiście w poprzednim sezonie wyjazdów było mniej ale były bardzo udane i poniżej postaram się je pokrótce opisać. Czy uda mi się zachować chronologię, tego pewny nie jestem, ale przynajmniej spróbuję.

 Dzikowisko 2015

Motocyklowy rok 2015 otworzył majowy wypad na Dzikowisko 2015 organizowane tym razem w Skarżysku-Kamiennej. 
Był to też chrzest bojowy Chopper'a zbudowanego na bazie Junaka przez Karaś Garage ;)


Natomiast dla innych motocykli był to ostatni, dalszy niż w koło komina wyjazd...no może nie całkiem ostatni, po prostu był to ostatni wyjazd na mojej ukochanej i wymarzonej VFR'ce. Niestety ze względu na jej zaśniedziały stan przyszedł czas aby się z nią rozstać.


Frekwencja Junaków jak zwykle dopisała.


Jedną z atrakcji było zwiedzanie muzeum w Starachowicach. Inną natomiast jazda transporterem opancerzonym z pobliskiego muzeum im. Orła Białego.


W niedzielę nadszedł czas powrotów. Jako, że miałem spory kawałek zebrałem się z Łysym i do Piotrkowa Trybunalskiego polecieliśmy razem. Dalej dość monotonna droga do Wrocławia.

Chycina 2015

Kolejnym wyjazdem w sezonie 2015 był wypad do Chyciny w woj. lubuskim. Miał to być ostatni wyjazd do Chyciny ze względu na planowaną w tym miejscu wycinkę lasu. Jak się potem okazało wycięto zaledwie kilka drzew i pozwolono na dalszą organizację obozu w tym miejscu, jednak łódzki hufiec został poinformowany zbyt późno i nie wyrobił się z całą logistyką aby zorganizować obóz w 2016r.
Ten wyjazd, był pierwszym na nowym nabytku, czyli Transalpie 650. Jako, że Trampka kupiłem niewiele wcześniej, z jego przygotowaniem ledwie zdążyłem a stelaże pod kufry zakładałem na dzień przed wyjazdem. Nie zdążyłem za to kupić małych kierunkowskazów i trzeba było zastosować patent z oryginalnymi kierunkami przymocowanymi na taśmę klejącą :)


Po drodze natknęliśmy się na kampera z małym super moto na tylnej ścianie. Muszę przyznać, że podoba mi się taki zestaw!


Do Chyciny docieramy gdy robi się już ciemno. Na kilkanaście kilometrów przed celem fartem unikamy zderzenia z sarną, która przestraszyła się pisku opony i w ostatniej chwili odskoczyła w innym kierunku.
To niestety nie koniec przygód ponieważ tuż przed obozem w kopnym piachu udusiłem motocykl. Niby nie problem, tylko że okazało się, że akumulator to trup i nie było szans na uruchomienie sprzętu z rozrusznika. Zanim dotarła ekipa ratunkowa na pickup'ie udało mi się odpalić Hondę staczając ją z górki.


Jak to zwykle w trakcie pobytu w Chycinie bywa wybraliśmy się na zwiedzanie MRU i wycieczki po okolicy.


Udało nam się nawet pokręcić mostem!


Jednego dnia na wycieczkę podzieliliśmy się na dwie grupki- pierwsza junakowo-szosową i drugą enduro. Z racji rodzaju sprzętu wybrałem oczywiście tą drugą:)
Oczywiście nie obyło się bez przygód w obu ekipach. Wśród Junaków Kangur pozbył się sporej ilości szprych, natomiast my utknęliśmy na dłuższą chwilę w lesie z powodu zatkanego gaźnika w Suzuce Kisiela.


Oczywiście nie mogło się obejść bez słodkiego lenistwa i wieczornej integracji m.in. na molo. Uwielbiam sielankowy klimat tego miejsca.


Karpacz

Ostatnim nieco dalszym wypadem był urlopowy wyjazd do Karpacza. Nie była to jednak typowo motocyklowa wycieczka, lecz razcej wyjazd, w którym motocykle posłużyły jako środek transportu.


Niestety jak już wspominałem sezon 2015 nie był zbyt obfity w moto wyjazdy co wiązało się z brakiem czasu oraz kilkoma innymi kwestiami.
Na szczęście po zimie nastąpił nowy sezon. Jaki jest? Zapraszam do kolejnych postów :)

środa, 11 listopada 2015

Bieszczady na dwa motocykle, czyli podwójny pech we wspaniałej scenerii (2014r)

Nigdy w życiu żadne z nas nie było w Bieszczadach. Naczytałem się wielu relacji z motocyklowych wypadów w Bieszczady. Nasłuchałem opowieści znajomych, którzy na dwóch kołach (i nie tylko) zwiedzali bieszczadzkie pętle i połoniny. Mimo, że różni ludzie polecali różne rzeczy, wszyscy byli zachwyceni regionem. Cóż nie pozostało nic innego jak przekonać  się o tym na własnej skórze. 
Pod koniec lipca decydujemy się wyskoczyć w Bieszczady. Tym razem na dwa motocykle. 
Czasu nie mamy dużo, bo zaledwie cztery dni, dlatego też plan jest prosty. Pierwszego dnia jedziemy z Wrocławia do Cisnej gdzie mamy zaklepany nocleg. Kolejne dwa dni to jazda po pętlach i wypad w góry, a ostatniego dnia powrót do do domu. No to ruszamy.


Jako, że do przejechania mamy ponad 500km, dużą część trasy pokonujemy nużącą autostradą. Na owej autostradzie obserwuję sporo niewytłumaczalnych dla mnie zachowań kierowców puszek. Nie wiem czy wpływ na to miała prędkość z jaką się poruszaliśmy (120km/h) i sportowy charakter naszych sprzętów, czy może jeszcze coś innego, ale zachowania te bywały irytujące. Na przykład powszechne wyprzedzanie, zjazd z powrotem na prawy pas i zwalnianie poniżej naszej prędkości...
U dwóch osobników zaobserwowałem też, że najlepiej się czuli jadąc między nami...- to tak trochę poza tematem.
Na miejsce docieramy popołudniu. Lokujemy się w zarezerwowanym pokoju i ruszamy "na miasto". Okazuje się, że trafiamy na dni Cisnej. Ściślej mówiąc jest to ostatni dzień imprezy, ale są jakieś stragany z pierdołami, jedzeniem, piwem, a na wieczór zaplanowany jest koncert. No i super, zostajemy :)
Na straganach, jak to zwykle przy takich imprezach, mydło i powidło...w tym czapki.


Gwiazdą wieczoru okazuje się ukraiński zespół Atmasfera. Z tego co pamiętam odnieśli większy lub mniejszy sukces, w którymś z ukraińskich talent show. Znałem kilka ich kawałków już wcześniej i ucieszyłem się, że będzie okazja posłuchać ich na żywo. Jeszcze tylko miejscowy trunek i możemy się relaksować :]


Kolejnego dnia, po zapoznaniu się z prognozą pogody decydujemy się na objazd pętli bieszczadzkich.
Ruszamy w kierunku Leska, jednak nie dojeżdżamy do miasta, odbijając wcześniej na zaporę, na Solinie- taki turystyczny, bieszczadzki standard.


Jazda tego dnia sprawia nam sporo radochy. Mały ruch, zupełny brak ciężarówek i masa różnorodnych winkli- bajka.
Po drodze wstępujemy do znanej większości motocyklistów (przynajmniej ze słyszenia), Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej. Fajne klimatyczne miejsce, jednak moim zdaniem ceny nieco zbyt wysokie. No ale jak to zwykle bywa, klimat też kosztuje ;) Jako, że na niebie zaczynają pojawiać się chmury ruszamy w stronę Ustrzyk Górnych. Kawałek za Ustrzykami zaczyna się nasz pech. Jadąc drugi za narzucającą przyjemne tempo Kasią, na jednej z agrafek dostrzegam żwir...zdążyłem tylko pomyśleć: hamuj!!! O k...! Albo odwrotnie, po czym stało się- Kawa leży, Kasia leci...szczęśliwie lądując w głębokiej trawie. Na szczęście obeszło się bez strat w ludziach. Ucierpiała jedynie duma motocyklistki. Co do sprzętu, to oberwały nieco owiewki i złamał się lewy set.
Po pozbieraniu się do kupy ruszamy dalej w kierunku kwatery. Ponieważ nie udaje mi się przymocować seta jadę Kawą trzymając nogę na crash padzie a Kasia za mną na Hondzie.
Wieczorem leczymy trochę poharataną dumę i namierzamy spawacza aluminium. Jest w Lesku (o ile dobrze pamiętam).
Następnego dnia rano oboje pakujemy się na Hankę, bierzemy połamane elementy i ruszamy do spawacza. Po ok. 200m VFRa bez ostrzeżenia traci moc i zaczyna pracować tylko na jednym z czterech cylindrów.
Szczęście w nieszczęściu, że stało się to sporo powyżej naszej mety, dlatego udaje się do niej zjechać dzięki sile grawitacji. Resztę dnia spędzam na poszukiwaniu przyczyny usterki. Niestety nie udaje mi się namierzyć dlaczego na trzech garach nie ma iskry. Na pocieszenie robimy grilla i szukamy alternatywnego środka transportu do Wrocławia.
Zatem podsumowując przyjechaliśmy w Bieszczady dwoma motocyklami, a wróciliśmy...dwoma autobusami (z przesiadką). Motocykle ściągnęliśmy na lawecie tydzień później.
Mimo niewątpliwego pecha jaki nam towarzyszył w trakcie tego wypadu, z pewnością jeszcze wrócimy w Bieszczady. Bo podobanie jak wielu innych i nas zauroczył ten emanujący spokojem, piękny region.

Co do motocykli, to set Kawasaki został po przywiezieniu do Wrocławia pospawany. Ninja dostała też nowe ubranko w postaci nowiutkich owiewek.
Dla VFR'ki był to koniec sezonu, w gruncie rzeczy z mojej winy. Uparłem się, że sam sobie poradzę z naprawą, jednak tak się nie stało. Dopiero na początku sezonu 2015 roku, pogodziłem się z porażką i oddałem ją do mechanika. Jak się można było spodziewać usterka nie była wyszukana- jako, że sprzęt pochodził z Anglii wiele elementów było zaśniedziałych, w tym wiązka która w jednym miejscu zwyczajnie się rozsypała. Tak wiem, dupa ze mnie a nie mechanik, że tego sam nie naprawiłem, ale człowiek uczy się na błędach.




Bałkany po raz drugi (2014r)

Nie tak ten wyjazd sobie planowałem. Jako, że w Chorwacji i Czarnogórze już byłem (a więc namiastkę Bałkanów widziałem), Krym z racji obecnej sytuacji politycznej odpadł, bardzo chciałem pojechać do Toskanii. Zacząłem już nawet rozglądać się za bazą wypadową ponieważ to właśnie taką formę tym razem sobie wymyśliłem- dojechać na miejsce, zrzucić balast w postaci bagaży i zwiedzać. Jednak jak to często bywa ja swoje, życie swoje. Moja towarzyszka podróży nie była przekonana co do takiego wypadu. Wtedy okazało się, że nasi znajomi planują jechać na Bałkany i zaproponowali abyśmy pojechali z nimi. Ja już wcześniej wiedziałem, że wrócę w tamte rejony, ale sądziłem że tak szybko. Najważniejsze jednak było to, że ta opcja spotkała się z aprobatą mojej drugiej połówki. A więc do rzeczy:

7 czerwca o 7:00 rano umawiamy się na jednej ze stałych miejscówek wrocławskich motocyklistów a jednocześnie wylocie z miasta- BP przy wylocie na krajową 8.
Lecimy na trzech motocyklach. L i I na dwóch CBR600 F4 i my na VFR'ze. 


Plan na pierwszy dzień jest prosty- dotrzeć w okolice Senj i znaleźć tam pierwszy nocleg. Do granicy z Czechami idzie nam sprawnie. W Czechach droga jest piękna i jazda to czysta sielanka, do momentu kiedy to startujący bocian brutalnie wybudza mnie z tego błogostanu. Ptaszysko, które posilało się właśnie w rowie po prawej stronie szosy słysząc motocykle spłoszyło się i poderwało do lotu, jednak zanim się zebrał my dość znacząco się do niego zbliżyliśmy, efektem tego było awaryjne hamowanie, ucieczka do prawej krawędzi jezdni i zastanawianie się:
- uda się, czy zakończymy wyjazd na samym jego początku...?
Udało się, choć niewiele brakowało. Dalej trasa przebiegała już spokojnie. Jedynie w Austrii, mniej więcej w połowie drogi przyszedł drobny kryzys spowodowany poniekąd wysoką temperaturą. Chwila odpoczynku i regeneracji na stacji benzynowej i można jechać dalej. 

 

Cel osiągnięty. Do Senj docieramy około 19-20. Chwilę kręcimy się po okolicy szukając noclegu, po czym korzystamy z oferty jednego z miejscowych, który każe jechać za sobą i odprowadza nas do bardzo przyjemnej kwatery. Wieczorem odpalamy jeszcze maszyny i zjeżdżam w dół do miasteczka na kolację i lody. 
Kolejnego dnia, za cel obieramy sobie Split. W gruncie rzeczy, Chorwację traktujemy nieco pobieżnie, z tego względu że każdy oprócz Kasi już tu był i zależy nam najbardziej na Czarnogórze. 


Śniadanko w przydrożnym sklepie...- to właśnie uwielbiam w takich podróżach. Szkoda jedynie, że trzeba było przejechać niezły kawałek zanim znalazł się jakiś otwarty sklep.


Jazda magistralą adriatycką zawsze dostarcza mnóstwo radości pod postacią ogromnej liczby zakrętów i widoków, zapierających dech.


W Splicie zajeżdżamy od razu pod pałac Dioklecjana. Liczyliśmy na to, że nocleg sam nas znajdzie, i nie przeliczyliśmy się. Po chwili zaczepił nas facet proponując nocleg tuż przy murach pałacu. Gość powiedział, że skuterem podprowadzi nas pod sam budynek i abyśmy jechali za nim....co to była za jazda- po zamkniętym odcinku remontowanej ulicy, po chodnikach...wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że nasz gospodarz przemykał na małym skuterku, a na VFR'ce mieliśmy dwa boczne kufry. W pewnym momencie tak się zniecierpliwił, że zawrócił i w zasadzie miał pretensje dlaczego zostaliśmy w tyle. W odpowiedzi usłyszał kilka ciepłych słów zarówno po angielsku jak i po polsku, czy je zrozumiał, nie wiem, ale potem był już sympatyczny. Pomijając jednak tor przeszkód, któy prowadził do naszej miejscówki, to była ona świetna. Może jeden pokój mógłby być nieco większy, ale to szczegół.


Osobiście bardzo lubię Split. Ma on moim zdaniem swój niepowtarzalnych charakter, a po wąskich uliczkach, a w zasadzie korytarzach dawnego pałacu mógłbym kluczyć bez końca, odnajdując co rusz to nowe zaułki.


Następnego dnia ruszamy do Ploce, skąd promem przedostajemy się na półwysep Plejesac. Następnie na jego drugi brzeg do Kuciste gdzie zostajemy na dwa dni aby trochę zregenerować siły. Pomaga nam w tym pobliska plaża, z której uroków oczywiście korzystamy.



Jako, że tłumy nas nie kręcą, Makarską zostawiliśmy z boku.


Prom pozwolił nam zaoszczędzić parę złotych na paliwie, a przy okazji był ciekawym urozmaiceniem naszej podróży.


Pierwszego dnia w Kuciste korzystamy z uroków plaży uskuteczniając relaks i lenistwo. W końcu mamy urlop!



Również widok z tarasu- na morze i Korcule nie daje nam powodów do narzekań.
I to właśnie Korcule, a w zasadzie jej stolicę o tej samej nazwie zwiedzamy następnego dnia. Zdecydowanie polecam! Urokliwe miasteczko, z pysznymi lodami.


Jako, że głównym celem naszej podróży miała być Czarnogóra, kolejnego dnia zmierzamy właśnie tam. Zamierzamy znaleźć nocleg gdzieś nad Zatoką Kotorską tak aby był to dobry punkt wypadowy na dwa kolejne dni. 


Niedaleko przed Dubrovnikiem napotykamy na mijankę z powodu robót drogowych. Jak p to zwykle bywa w takich przypadkach, człowiek cieszy się, że jedzie motocyklem. Oczywiście mijamy cały, choć niezbyt duży sznurek samochodów stojących na czerwonym świetle i stajemy przed pierwszym, na początku stawki. Nagle kierowca Volkswagena Passata przed którym się zatrzymaliśmy, zaczyna trąbić, wymachiwać rękoma, rzucać się w aucie, coś krzyczeć...być może to dziwne, ale dla mnie wyglądał w swoim szale bardzo zabawnie, przestało mnie to bawić gdy zaczął gwałtownie ruszać w naszym kierunku, strasząc nas. Przyznam, że zastanawiałem się czy skończy się na rękoczynach, czy facet ochłonie. Zapaliło zielone, więc puściliśmy furiata przodem. Patrząc na to jak potem jechał, jak wyprzedzał wpychając się na trzeciego i zmuszając auta z przeciwka jak i te wyprzedzane do hamowania, zastanawiałem się, czy to miała być pokazówka dla nas, czy może on rzeczywiście jeździł jak psychicznie chory...Tak czy inaczej to była pierwsza i jedyna nieprzyjemna sytuacja jaka spotkała nas w trakcie całej podróży ze strony miejscowych.



Na granicy Chorwacko-Czarnogórskiej spędziliśmy trochę czasu. Problem nie tkwił w ty, że gonił nas czas, tylko w tym że był niemiłosierny upał a znalezienie cienia wcale nie było łatwe. Dlatego też po przekroczeniu granicy zjechaliśmy na stację aby zregenerować się nieco w jej cieniu.






Jadąc w kierunku Kotoru, nie dało się nie zauważyć gęstych chmur i smug deszczu. Pełni nadziei, że jednak uda się minąć z deszczem jedziemy przed siebie.


...nie udało się, po chwili dopadła nas ulewa. Aby nie przemóc do suchej nitki, przeczekaliśmy ją na przystanku.


Mżawka po jakiejś chwili ustaje albo faktycznie staje się mżawką...nie pamiętam. Tak czy inaczej warunki stają się sprzyjające, zatem wskakujemy na motocykle i jedziemy dalej.
Podczas szukania noclegu nie zrozumieliśmy się chyba do końca między sobą, efektem czego wylądowaliśmy po drugiej stronie Boki Kotorskiej. Co w gruncie rzeczy nie stanowiło większego problemu. 
Kolejnego dnia I poprowadził nas na zachwalany przez siebie Lovcen. Tym razem pojechaliśmy na dwa motocykle. Jako, że I miał prowadzić, nie włączałem nawigacji, ani nawet nie spojrzałem na mapę, celem zapoznania się z trasą. Nie przewidziałem jednak, że na jedynym rondzie jakie mieliśmy po drodze, I całkiem mi ucieknie... Nie znając drogi pojechałem o kilka kilometrów za daleko, aż do Kotoru, gdzie postanowiłem odpalić nawigację. Ostatecznie odnaleźliśmy się już na podjeździe, na jednym z postojów zdjęciowych :)


Widoki są...są...kto był, ten wie, kto nie, niech kombinuje i zmieni ten stan rzeczy bo zdecydowanie warto!



Po niezliczonej ilości serpentyn i zakrętów docieramy do szczytu Jezerskiego, na którym znajduje się grobowiec ostatniego władyki Czarnogóry, Piotra II Petrowicia-Niegosza.


Na szczycie spotkała nas ciekawa atrakcja. Pilot śmigłowca startującego z lądowiska na sąsiednim szczycie, widząc sporo turystów wokół mauzoleum, zawisł na chwilę po jednej stronie szczytu, po czym przeleciał bardzo nisko nad chodnikiem i w widowiskowy sposób przypikował po drugiej stronie góry.  Aż było czuć wiatr we włosach :D ...no dobra, ja może tego nie czułem ale wszyscy z włosami z pewnością tak ;)


W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy straganie z lokalnymi smakołykami. Nie obyło się bez degustacji i drobnych zakupów.


Popołudnie mija nam na włóczeniu się po wąskich uliczkach zabytkowego Kotoru.

 

Jako, że ominęliśmy jedną z ciekawszych atrakcji na naszej trasie, Dubrownik, postanowiliśmy się tam cofnąć, tym bardziej że mój plecaczek jeszcze tam nie był. Dlatego właśnie kolejnego dnia, we dwoje jedziemy do wspomnianego Dubrownika. 


Aby się nie męczyć i nie zwiedzać miasta w ciuchach motocyklowych, bierzemy trzy puste kufry i cywilne ubrania na zmianę. Pomysł praktyczny...no prawie, bo po wjeździe do miasta, nie było szans ominąć stojących w korku puszek, a temperatura była naprawdę wysoka. Wjeżdżam na parki dla jednośladów tuż przy starym mieście, jednak ten jest pełen. Tak mi się przynajmniej wydawało. Gdy my kombinujemy gdzie by się tu wcisnąć, podjeżdża lokales na skuterze, rozgląda się, przestawia jakieś dwa zaparkowane już skutery, a w powstałą lukę wstawia swój sprzęt. Biorę z niego przykład i w ten sam sposób znajduję, a raczej robię miejsce dla naszej krowy (na tym parkingu Honda i kilka innych motocykli wygląda na olbrzyma). 


Wyślizgane chodniki, wąskie uliczki, klimatyczne knajpy...zabytkowy Dubrownik robi ogromne wrażenie i jest to punkt obowiązkowy podczas podróży w tamtym kierunku.


Boisko z koszami przytwierdzonymi do murów starego miasta? Czemu nie...?:)



Bardzo mi się podoba knajpa na zewnętrznej stronie murów.


W porcie oczywiście stał ogromny wycieczkowiec.



W drodze powrotnej nie robię tego samego błędu co jadąc do Dubrownika, mianowicie nie objeżdżam po raz kolejny całej Zatoki Kotorskiej, tylko korzystamy z promu, który w piętnaście minut transportuje nas z Kamenari do Lepetane co znacząco skraca naszą wycieczkę i pozwala zaoszczędzić nieco paliwa. Swoją drogą byłem bardzo na siebie zły, że w stronę Dubrownika również nie skorzystaliśmy z promu. Jazda wzdłuż wybrzeża, ze względu na bardzo duży ruch, była powolna i irytująca.

Zgodnie z planem przenosimy się z nad morza, w góry. Naszym celem jest Żabljak. Drogi prowadzące do tego górskiego miasta swoim urozmaiceniem sprawiają wiele frajdy. 


Przed samym Zabljakiem zbierają się ciężkie chmury, które raczej nie zwiastują mżawki...


Padać zaczyna gdy jesteśmy już w miasteczku i szukamy noclegu.
 Instalujemy się w bardzo przestronnym apartamencie/domku z ładnym widokiem na góry...tzn. tak mi się wydaje, bo przez cały pobyt w Zabljaku pada...i to pada dość intensywnie. Również prognozy nie są zbyt optymistyczne- przez najbliższe dwa dni nie ma co liczyć na zmianę aury.
Swoją drogą, postanowiłem dla porównania sprawdzić prognozę w internecie, na telefonie. Zapomniałem jednak, że mam zsynchronizowaną pocztę i jak tylko włączyłem transfer danych zassało maile z dwóch tygodni. Efektem tego była to moja najdroższa prognoza pogody w życiu. Kilka minut "online" kosztowało mnie 200zł...To tak ku przestrodze ;)
 W związku z tym, że na poprawę pogody nie ma szans, ubieramy się w deszczówki, wpinamy membrany i jedziemy nad kanion Tary.


A na moście Đurđevića Tara tańczy...teletubiś :)


Zrobiliśmy sobie również małą wycieczkę wzdłuż rzeki.


Woda w tarze ma obłędny kolor!


Spacerując po miasteczku kilka ciekawostek motoryzacyjnych zwraca naszą uwagę.
Np. precyzja z jaką parkują miejscowi


Yugo nauki jazdy...bez klamek...


...czy profesjonalnie, a raczej totalnie polakierowane Renault :)


Z Zabljka kierujemy się do Bośni i Hercegowiny. Jednak do Gacko, naszego punktu zbornego obieramy różne drogi. My nie możemy przepuścić okazji i mimo kiepskiej aury jedziemy przez Durmitor, natomiast L i I objeżdżają góry od południa. 

Droga prowadząca przez Durmitor dostarcza naprawdę wielu emocji, zwłaszcza gdy mgła ogranicza widoczność do kliku metrów. W takich warunkach wspinamy się wąską i krętą niczym spaghetti asfaltową drogą. Z drugiej strony może to i dobrze, że nie widać jak duża przepaść jest zaraz przy jej krawędzi...
W pewnym momencie wjeżdżamy powyżej linii chmur. Przestaje padać deszcz, a naszym oczom ukazują się takie oto widoki:


Niestety zdjęcia zupełnie nie ukazują uroku tego miejsca. Jednakże kto był ten wie, a kto nie ten może wierzyć, że Durmitor naprawdę warto odwiedzić.
Zalegający śnieg sprawia nam sporo radochy.


Krowom nasza obecność zupełnie nie przeszkadza. Są może odrobinę zdziwione, że ktoś im warczy pod nosem i przeciska się po ich chodniku.


 ...a po drugiej stronie gór czeka na nas Piva...


Kanion Pivy mnie zachwyca. Mógłbym nim jeździć w tę i z powrotem bez końca, niezależnie od pogody.


Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze tam wrócić. Świetną opcją musi być rafting na Pivie lub Tarze. W pobliżu obu tych rzek widzieliśmy wiele banerów zachęcających do spływu. Tym razem niestety zabrakło nam na to czasu.


Okrężną drogą docieramy do granicy z Bośnią. Okrężną, ponieważ jak się okazało po zjechaniu z gór, przejście którym mieliśmy zamiar przekroczyć granicę było zamknięte, dlatego też musieliśmy nadrzucić trochę drogi do innego. Po przekroczeniu granicy droga, mimo że to wciąż "krajówka" bardzo się zwęża, a jej nawierzchnia pogarsza się do tego stopnia, że momentami asfalt całkiem znika.


Mijające się samochody zwalniają niemalże do zera.


W Bośni padający deszcz zamienia się w ulewę. Muszę przyznać, że moje membrany bardzo dzielnie walczyły, jednak w pewnym momencie poczułem jak oboma rękawami stróżki wody popłynęły w kierunku łokci. Zaczęło mi się robić naprawdę zimno a na dodatek widoczność była...jak dla mnie prawie jej nie było. To wszystko sprawiło, że nasza prędkość konsekwentnie malała.
W końcu jednak udaje się dotrzeć w umówione miejsce gdzie L i I już na nas czekają.
L jest w podobnym stanie do mnie- przemoczona, zmarznięta, zmęczona i zniechęcona do czegokolwiek. Między innymi dlatego L i I postanawiają pojechać do Chorwacji. Na wybrzeżu pogoda według prognoz jest znacznie lepsza, co zamierzają wykorzystać na wysuszenie się i odpoczynek. My mimo wszystko postanawiamy trzymać się planu i jechać dalej do Mostaru.
To była dobra decyzja. Po 50km przestało zupełnie padać, a w samym Mostarze świeciło piękne słońce.


Udaje nam się szybko znaleźć przyjemny pensjonat, z bardzo miłym gospodarzem. Co zaskakujące (przynajmniej dla mnie) w Bośni i Hercegowinie prawie wszyscy mówią po angielsku. A jeśli nie mówią, to bardzo się starają co sprawia, że komunikacja jest tam łatwa i przyjemna.
W pokoju mamy nawet elektryczny grzejnik, co w obecnym momencie jest zbawienne. Rozwieszamy więc ciuchy gdzie się da a sami ruszamy poszwędać się po starym mieście.


Zabytkowa część Mostaru, mimo że nieduża, ma swój niepowtarzalny klimat.


Znalazł się też polski akcent...




W oczy rzuca się wielokulturowość i wielowyznaniowość miasta co z pewnością przełożyło się na jego historię. Ta całkiem niedawna, przykra historia zostawiła po sobie liczne pamiątki w postaci zrujnowanych ostrzałami budynków.


 Następnego dnia kontynuujemy jazdę na północ. Kolejny cel to Banja Luka. Dlaczego? Ze względu na nazwę i na, to że po prostu była po drodze.
To bezsprzecznie najmniej ciekawe miejsce w jakim się zatrzymaliśmy w trakcie całej naszej podróży. Miasto jest duże (drugie co do wielkości w BiH), betonowe i zwyczajnie nie robi na nas wrażenia.
Udaje nam się znaleźć Hostel, z dwuosobowym pokojem, jednak ten jest na tyle mały, że leżąc na łóżku człowiek ma dosłownie wszystko pod ręką...nawet kufer nie zmieścił się w pokoju. Za to swoje miejsce znalazł w łazience :D


Z Banja Luki zgodnie z założeniami kierujemy się nad Balaton. Tam, w Siofok mamy się spotkać z L i I.


Na miejscu jesteśmy pierwsi, ale nie czekamy długo. Tym bardziej zważywszy na odległość jaką mieli do pokonania L z I a my.
Gdy już jesteśmy wszyscy razem na parkingu podjeżdża do nas Węgier mówiący po polsku. Mówi, że jego znajomy niedaleko ma do wynajęcia ładny pokój. Jak się okazuje jest to ktoś w rodzaju naganiacza. Odwiedzamy kilka kwater do, których nas prowadzi, jednak zawsze coś jest nie tak. Albo są za drogie, albo obskurne, albo za małe. Postanawiamy poszukać na własną rękę. Trwa to chwilę, aż w końcu znów trafiamy na wspomnianego Węgra. Tym razem dobijamy targu. Dostajemy do wyłącznej dyspozycji cały dom. Bardzo nam to odpowiada, zwłaszcza że zamierzamy spędzić tu dwa dni i zregenerować się nieco.


 Po dwudniowym relaksie żegnamy się z L i I, którzy wracają już do Wrocławia. My startujemy do Egeru- odwiedzenie tej miejscowości było jednym z obowiązkowych założeń tego wyjazdu.



W Egerze ujawnia się moje nieprzygotowanie. Ze znaków w mieście nie jestem w stanie nic wywnioskować, natomiast Garmin nie potrafi doprowadzić nas do Doliny Pięknej Pani. W takim wypadku postanawiam jechać do centrum. Gdy parkuję obok podjeżdża miejscowy motocyklista. Myślę sobie, świetnie- wypytam go co gdzie i jak. Zagaduję więc:
 - Hi, do you speak english?
- Yes! Odpowiada węgierski kolega.
- Great! Do you know some chip hotel or hostel?
- Yes it is near...
- Ok, so where should we go?
-Yes.
-...yyy...? Where can we find this hotel?
-Yes...- mówi zabezpieczając motocykl...
No dobra...widzę, że się jednak nie dogadamy. Dziękuję koledze i idę do informacji turystycznej. Ci wskazują jedynie hotele, które zdecydowanie nie mieszczą się w naszym budżecie. Dodatkowo ich angielski niewiele różni się od tego, którym posługiwał się napotkany motocyklista.
Zrezygnowani postanawiamy pojeździć po okolicy licząc na łut szczęścia. Krążymy dość długo, bo nigdzie nie ma wolnych miejsc. Jak się później okazało w Polsce jest długi weekend i nasi rodacy masowo przybyli na degustację wina. W końcu na płocie jednego z domów widzimy szyld. Zatrzymujemy się i jest! Mają wolny pokój. Na dodatek córka gospodyni świetnie mówi po angielsku. Pokój/domek to w stylu wczesnego Gierka, ale nie wybrzydzamy. Na jedną, ostatnią noc nam wystarczy. Młoda gospodyni wszystko dokładnie nam tłumaczy i daje mapki. W ramach wdzięczności użyczam VFR'y jej synkom. Chłopaki mają ok 3-5lat i sporą radochę z siedzenia na moto. Jeden miał nawet swój kask :)

Po odświeżeniu udajemy się do Doliny Pięknej Pani.
A tam jakoś tak swojsko...w restauracja menu po polsku. Większość aut na parkingach na polskich blachach i wokół co chwila słychać rodzimy język. Jednak nie dlatego tu przyjechaliśmy. Przyjechaliśmy popróbować i zakupić trochę dobrego wina.


Wybór jest naprawdę duży.


Niektóre piwnice są całkiem sporych rozmiarów.


 Wraz z późniejszą porą w dolinie robi się coraz bardziej tłumnie.
Gdy ruszamy z powrotem na kwaterę, zaczyna lać. Na szczęście humory dopisują na tyle, że nie ma to większego znaczenia.

Niestety, w końcu nastał dzień powrotu do domu. W planie jest przelot z Egeru do Wrocławia i nie byłoby w nim nic nadzwyczajnego gdyby nie pewne dwa zdarzenia.
Pierwsze to w zupełności moja wina. W jednym ze słowackich miasteczek jadąc dwu albo trzypasmową drogą, do mojego mózgu nie dociera informacja, że samochód przede mną zatrzymuje się na zapalającym się właśnie czerwonym świetle. Gdy orientuję się, że gość przede mną "nie przeleci na żółtym" na hamowanie jest już za późno, odbijam ostro, ku mojemu zdziwieniu puszkarz robi to samo tylko w drugą stronę, robiąc mi miejsce. Przelatuję obok niego i przecinam skrzyżowanie, na ciemnożółtym...chyba zaczyna dopadać mnie zmęczenie.
Kolejne zdarzenie, to zatrzymanie przez policję. Jazda po Słowacji, to naprawdę udręka. Drogi krajowe ciągną się przez tereny zabudowane a tam wszyscy jadą grzecznie 50. W większości i my jechaliśmy grzecznie, ale nie ukrywam, że gdzieniegdzie zdarzyło mi się wyprzedzić kilka samochodów. W pewnym momencie jadąc grzecznie z kolumny samochodów, Pan Władza wybiera mnie i każe zjechać na bok. Podobno inny radiowóz zrobił mi fotę kilka kilometrów wcześniej jak jechałem ponad 80 w terenie zabudowanym. Cóż...wątpliwe, ale nie niemożliwe. Pan policjant informuje mnie, że taka przyjemność to u nich koszt 260€. Po negocjacjach udaje się dojść do porozumienia i kara zostaje ustalona na 100€...i tak dużo:/ Musimy się cofnąć do bankomatu po kasę, a policjant na ten czas zabiera mi prawko. Oddaje gdy wracamy z jurkami. Dostaję jakieś kwitki, które z mandatem nie mają nic wspólnego i możemy jechać dalej.
Dalsza droga na szczęście przebiega już spokojnie.

Docieramy do domu zmęczeni, ale szczęśliwi i zadowoleni ze świetnej podróży jaką udało nam się odbyć.
Przejechaliśmy w równo 3960km.
Wszystkich noclegów szukaliśmy po dojechaniu na miejsce docelowe.
Honda sprawowała się świetnie. Nie wywinęła nam żadnego numeru.
Szczególne podziękowania należą się mojemu Plecaczkowi, że wytrzymał ze mną tyle kilometrów na jednym motocyklu, a także L i I za wspólną podróż i świetnie spędzony czas :)