wtorek, 20 listopada 2012

Rumunia i Krym 2013

Ze względu na to, że ostatnio trochę czasu spędziłem w domu z moją spuchniętą gębą aby nie straszyć ludzi, musiałem znaleźć sobie jakieś zajęcie. No i znalazłem. Przeczytałem całą masę relacji z wypraw i obejrzałem drugie tyle filmów z tychże wyjazdów, szukając inspiracji na przyszły sezon. Tym sposobem wiem już, na jakim kierunku skupię się w przyszłym roku. Oczywiście czasu jest jeszcze bardzo dużo, a biorąc pod uwagę, że w chwili obecnej nie mam motocykla to cały przedstawiony tutaj plan jest jedynie luźnym zamysłem, który jednak będę się starał zrealizować.
Padło na Krym. Niby nic nadzwyczajnego, z resztą już kiedyś o tym myślałem. Jednak jazda przez Ukrainę kojarzyła mi się głównie z nudnymi widokami, długimi prostymi i dziurawymi drogami (wyobrażenie powstałe na podstawie relacji ludzi, którzy już byli w tamtych rejonach). Dlaczego jednak zacząłem myśleć o tym kierunku poważnie? Bo nagle olśniło mnie, że przecież wcale nie trzeba tam jechać cały czas drogami Ukrainy.
Zatem poniżej przedstawiam zarys trasy jaką mniej więcej chciałbym przejechać:


Wyświetl większą mapę
Kilka szczegółów:
Wyjazd przewiduję na 14-16 dni w okresie od początku czerwca do końca sierpnia. Termin taki a nie inny z dwóch podstawowych powodów- po pierwsze chciałbym przejechać trasę transfogaraską lub transalpinę (przynajmniej jedną z nich), po drugie zamierzam się polenić trochę na rumuńskim wybrzeżu i przede wszystkim na Krymie.
Noclegi raczej budżetowe, czyli namiot, kwatery prywatne, hostele. 
Wyżywienie podobnie do noclegów, a więc we własnym zakresie, choć nie wyobrażam sobie aby nie skosztować miejscowych przysmaków w każdym z odwiedzonych krajów. 
Ze względu na powyższe budżet jaki przewiduję (zakładając dzisiejsze ceny paliwa itp.) to ok 3tys zł.
Na pewno nie wybieram się tam sam dlatego towarzystwo mile widziane:) i to właśnie z towarzyszami podróży ustalać będziemy "co i jak".
Oczywiście tak jak pisałem wcześniej, póki co jest to jedynie zarys, który może ulec dowolnym zmianom i konfiguracjom.  

czwartek, 18 października 2012

XVI Dzikowisko 31.08-02.09.2012

Dzikowisko to coroczny (kiedyś odbywał się nawet kilka razy do roku), ogólnopolski zlot grupy Dziki Junak. W tym roku jako miejsce zlotu została wybrana Srebrna Góra w Górach Sowich. Pierwszy dzień imprezy to piątek 31 sierpnia. Z Wrocławia do Srebrnej Góry mam zaledwie 70km. Startuję więc po południu, kierując się najpierw do Ząbkowic Śląskich gdzie mam się spotkać z częścią Czapteru Uć jadącą na Junakach. Niestety aura niezbyt dopisuje i zaraz po przekroczeniu granic Wrocławia zaczyna padać. Mimo to po ok godzinie docieram do Ząbkowic. Parkuję na rynku i czekam na resztę.
Po chwili podjeżdża łódzka ekipa. Teraz jeszcze tylko szybki rzut oka na krzywą wieżę, drobne zakupy i jedziemy już do Srebrnej Góry, a konkretnie do ośrodka "Pod Fortami". Na miejscu jest już kilku kamratów z różnych części kraju. Zostawiamy sprzęty przed ośrodkiem i idziemy zakwaterować się w pokojach. Sam ośrodek mocno trąci PRL-em. Jednak już po wejściu na stołówkę widać, że jest on przyjaźnie nastawiony do motocyklistów. Na ścianach wisi wiele zdjęć weteranów wszelkiej maści, a jeden jest nawet podwieszony pod sufitem.
Natomiast widok z tarasu zapiera dech.
 Wieczorem zaczyna się biesiadowanie połączone z integracją. Ok 21:00 dojeżdża grupa z Warszawy i okolic w silnym, junakowym składzie. Impreza rozkręca się jeszcze bardziej a w rozpaleniu grilla nie przeszkadza wciąż padający deszcz.
 Kolejnego dnia mamy zaplanowaną przez organizatorów- Piotra i Agnieszkę ze Świdnicy- wycieczkę po Górach Sowich. Wyjazd zaplanowano na godzinę 10:00 lecz już znaczenie wcześniej wielu kamratów zabrało się za przeglądy swoich sprzętów.
Ja robię małe show polegające na odpaleniu Teresy. mimo, że dookoła jest około dwudziestu znacznie starszych polskich motocykli to właśnie japońska konstrukcja Yamahy dostarcza najwięcej porannej rozrywki w trakcie rozruchu :]
Ku mojemu zaskoczeniu wyjeżdżamy spod ośrodka niemal punktualnie.
Zahaczając o stację benzynową kierujemy się w stronę Walimia. Nie zapomniawszy o podziwianiu krajobrazów.
 Pierwszą atrakcją na naszej drodze były Sztolnie Walimskie. 
Po zwiedzeniu sztolni przyszedł czas na obiad. Posilić się pojechaliśmy do restauracji "Zagroda" gdzie raczyliśmy się żurkiem i karczkiem. W całej zagrodzie był całkiem pokaźny i rozmaity inwentarz- świnie, króliki a nawet strusie.
Najedzeni, w świetnych humorach ruszyliśmy dalej. A mianowicie na Zamek Grodno. 
 Ostatnim przystankiem sobotniej wycieczki była kamienna tama na Bystrzycy.
Zapora ta robiła naprawdę duże wrażenie. Niestety ze względu na jej remont nie było możliwości wejścia na nią. Dlatego też zadowoliliśmy się chwilowym postojem u jej podnóża.
Do ośrodka wracaliśmy oczywiście lokalnymi drogami prowadzeni przez Piotra. Nie można, nie wspomnieć, że wszystkie drogi którymi poprowadził nas Piotrek były malownicze, urokliwe i pełne zakrętów, a to jak wiadomo dla każdego motocyklisty ma ogromne znaczenie. Niestety jak to w naszym kraju bywa w niektórych miejscach nawierzchnia mogłaby być nieco lepsza.
Wieczór tradycyjnie spędziliśmy integrując się lecz z umiarem, gdyż w niedzielę trzeba już było wracać do domów. A co poniektórzy mieli do nich całkiem daleko.
Niestety wraz z niedzielą nie przyszła poprawa aury. Wciąż było pochmurno, szaro i niezbyt ciepło. Nas jednak to nie odstraszało przed wskoczeniem na maszyny, tym bardziej że organizatorzy przygotowali zwiedzanie Srebrnogórskiej Twierdzy.
Zwiedzanie twierdzy zaczęło się w zasadzie od wjechania na dziedziniec jednego z fortów gdzie mogliśmy zaparkować nasze sprzęty.
Wstyd się przyznać, ale mimo iż na Dolnym Śląsku mieszkam od dwóch lat o twierdzy w Srebrnej Górze nigdy nie słyszałem. Jak się okazało, było o czym słyszeć. Nie będę tutaj przytaczał jej historii ani ciekawostek, które każdy może sobie znaleźć w internecie bo uważam, że nie tędy droga. Tam naprawdę warto pojechać i zobaczyć te fortyfikacje na własne oczy. Twierdza jest ciągle remontowana i odbudowywana. Przewodnikami po niej są natomiast zapaleńcy zajmujący się również rekonstrukcjami bitew. Jeden z nich oprowadzał nas po twierdzy a sposób w jaki opowiadał o wydarzeniach, które miały tam miejsce jest godny uznania.
 Po powrocie do motocykli nastąpiły pożegnania i każdy zaczął rozjeżdżać się w swoją stronę.
Ja wybrałem nieco bardziej krętą i widokową drogę przez Bielawę i Dzierżoniów, a sam powrót w moim przypadku trwał niewiele ponad godzinę.
Podsumowując, był to bardzo udany wyjazd a Kamraci z Dzikiego Junaka, niezależnie od miejsca pochodzenia to pozytywnie zakręceni ludzie.
Wielkie podziękowania należą się organizatorom- Agnieszce i Piotrowi. Dzięki ogromowi pracy jaki włożyli w organizację tego zlotu wszyscy uczestnicy bawili się wyśmienicie, a świetnych humorów nie zdołała zepsuć nawet kapryśna pogoda.






środa, 1 sierpnia 2012

Norwegia 2012 (19-23.07.2012)

Wyjazd ten nie był w zasadzie planowany. Pomysł na niego zrodził się spontanicznie około miesiąc przed tym jak doszedł do skutku.
Zaczęło się od tego, że Paulina kupiła swój pierwszy motocykl- Hondę VT500 z 1986r. Zadeklarowałem się, że przygotuję motocykl do jazdy i zawiozę jej go do Bergen w Norwegii.
Czas pomiędzy zakupem a wyjazdem (choć wolnych chwil było mało) poświęciłem na przygotowania. Oprócz standardowych wymian płynów, stworzyłem też bardzo prowizoryczny stelaż, na którym miał być zainstalowany bagaż.

A więc do rzeczy.

Skład:

Paulina
Ja
Sprzęt:

Honda VT500 86r.
Dzień wyjazdu przypada na 19 lipca. W założeniach start ma się odbyć o 7:00 jednak już dzień wcześniej późnym wieczorem orientuję się, że nic z tego. Po wymianie klocków w hondzie jeden z tłoczków w zacisku zapieka się. Gdy staram się go wyjąć do czyszczenia, zapowietrzam układ hamulcowy w taki sposób, że ani nie mogę wyjąć tłoczka ani odpowietrzyć układu. Dlatego też w czwartek zrywam się o 6:00 i lecę do garażu. Problem okazuje się banalnie prosty- zapowietrzona pompa hamulcowa. Dwukrotne czyszczenie tłoczka przynosi zamierzony efekt i mogę ruszać. Niestety mam ok. pięć godzin opóźnienia w stosunku do planu pierwotnego- wyruszam mniej więcej w południe.
Niestety jestem ograniczony czasem ponieważ już następnego dnia wieczorem muszę być w Oslo gdzie powinienem spotkać się z Pauliną. 
Trasa do Norwegii jest dość monotonna ponieważ biegnie autostradami. Niemcy traktuję zupełnie tranzytowo i staram się jak najszybciej dojechać do Danii. 
Mimo autostradowej monotonii nie mogę narzekać na nudę. Już przed Berlinem dopada mnie pierwsza ulewa. To jednak tylko przedsmak- pada dość mocno ale krótko bo z jednej chmury. Natomiast kilkadziesiąt kilometrów dalej zaczyna już po prostu lać i w takiej ulewie, z przerwami jadę już w zasadzie przez resztę dnia aż do Danii. 
Około północy zaczynam szukać noclegu. Naczytałem się jednak, że w Danii biwakowanie na dziko jest karane wysokimi grzywnami- nie ryzykuję i przy pomocy miłej recepcjonistki jednego z miejscowych hoteli znajduję kemping w miejscowości Haderslev. Odnajduję go po godzinie i około 01:00-02:00 kładę się spać.
Rano (niezbyt wcześnie) budzi mnie piękne słońce. Suszę więc wszystko co się da.
I ruszam w drogę. Nie mogę się już doczekać przejazdu mostami do Szwecji.
Większe wrażenie jednak niż Most nad Sundem (Kopenhaga-Malme) robi na mnie Most Wielkiego Bełtu- to najdłuższy most w Danii (13,4km). 
Przez Szwecję jedzie mi się bardzo przyjemnie. Po pierwsze nie pada (jedynie przelotne deszczyki), po drugie wreszcie zaczynają się przyjemne dla oka krajobrazy widoczne również z autostrady. Od Halmstad w kierunku północnym jest to bardzo urokliwy kraj- pagórki, zatoczki, rzeki i lasy czyli przedsmak fiordów- nawet zaczynam się cieszyć, że jadę autostradą bo mogę się spokojnie gapić dookoła:)
Tego dnia wszystko idzie jak po maśle i na lotnisko w Rygge docieram o 21:00. Ponieważ lot Pauliny jest opóźniony, wykorzystuję ten czas na rozbicie obozowiska na kempingu  w pobliskim Larkollen.

Sobota- od tego dnia podróżujemy już we dwójkę, w znacznie spokojniejszym tempie. Na początek wpadamy do Oslo, jednak z uwagi na późną, godzinę, dość wysoką temperaturę i chęć pojechania czym prędzej w głąb Norwegii nie zwiedzamy stolicy tego kraju a jedynie robimy krótką rundę po centrum, z małym przystankiem na śniadanie.
Gdy wreszcie udaje nam się opuścić Oslo (nie unikając błądzenia) i zjechać z autostrady podróż zaczyna dostarczać prawdziwej frajdy. Piękne widoki i niezłe drogi wprawiają nas w świetne humory.
Poniżej nasz objuczony osiołek- wykonane przeze mnie stelaże nie zdały egzaminu- pręty, z których je zrobiłem bardzo się uginały pod ciężarem worka zasłaniając tylne światło. Na takie wyjazdy zdecydowanie powinno się wyposażyć motocykl w odpowiedni osprzęt bagażowy. Tym bardziej jeśli tak jak my podróżuje się z pełnym ekwipunkiem biwakowym.
 Trawa na dachach to coś, z czego Norwegia słynie i w rzeczywistości jest to dość powszechne szczególnie na wsiach. Przejeżdżając przez jedną z miejscowości na naszej drodze widzieliśmy nawet kozy pasące się na dachu restauracji:)
W poszukiwaniu krateru po meteorycie...
 ...hm...może to on...?
 Wieczorem, niedługo przed tym jak zaczęliśmy szukać miejsca do rozbicia namiotu, przypadkiem trafiliśmy na zabytkowy drewniany kościółek.
Niestety nie udało nam się wejść do środka, gdyż piękne, zdobione drzwi były już zamknięte.
Tuż obok stała urocza chatka z podobnego okresu

Tej nocy decydujemy się na nocleg "na dziko". Gdy się ściemniło znaleźliśmy kawałek równego terenu z dala od drogi i tam rozbiliśmy namiot. Niestety, podłoże było dość kamieniste i noc nie należała do przesadnie komfortowych.

Rano po spakowaniu ruszamy dalej. Po kilkunastu-kilkudziesięciu kilometrach ubieramy przeciwdeszczówki, ponieważ to co widzimy przed sobą nie jest wymarzoną pogodą na jazdę- szare chmury, pokrywające całe niebo są gwarancją deszczu. I nie mylimy się, padać zaczyna już po krótkiej chwili i nie przestanie do samego Bergen (no może chwilowo, ale droga była na tyle mokra, że ciężko to było zauważyć).
Mimo deszczu dość sprawnie docieramy do tego co z całej Norwegi zrobiło na mnie zdecydowanie największe wrażenie- płaskowyż Hardangervidda leżący na wysokości ponad 1000m n.p.m. Na poniższych a w zasadzie poniższym zdjęciu ciężko dopatrzyć się czegoś nadzwyczajnego, jednak wierzcie mi na słowo, że taka bezkresna, surowa kraina wrażenie zrobić po prostu musi. Na dodatek leżące dookoła łachy śniegu, padający deszcz, zimno, ślisko- warunki zupełnie niesprzyjające jeździe motocyklem, a jednak czerpałem z przejazdu tym terenem ogromną przyjemność!
Jadąc Narodowym Szlakiem Turystycznym (drogą Rv 7) zatrzymujemy się na chwilę przy wodospadzie Vøringsfossen- widok zachwyca, z resztą sami popatrzcie
Nad samym wodospadem położony jest luksusowy hotel- ciężko o bardziej malowniczą lokalizację.
Tego dnia aura nie zachęca do częstych postojów na zdjęcia, stąd ich niewielka ilość. Wieczorem docieramy do Bergen. Zmarznięci, przemoknięci ale szczęśliwi i zadowoleni z tego co udało nam się zobaczyć- mnie po raz pierwszy a Paulinie z innej perspektywy- z siedzenia motocykla.
Poniedziałek to szybka rundka po Bergen. Stare miasto- drewniane "kamieniczki" powykrzywiane i wyglądające jakby miały się zaraz poprzewracać i rozlecieć niczym domki z kart to architektura jakiej wcześniej widziałem. Starówka jest pełna niepowtarzalnego uroku. Szkoda, że nie starczyło już czasu aby pokręcić się tam chwilę dłużej.
 Jakie wielkie domy kiedyś budowano :]
Do Wrocławia wracam tanimi liniami lotniczymi i wspaniałym PKP, tak więc nic porywającego.
Podsumowując, ten wyjazd to zupełnie inna podróż niż wszystkie dotychczasowe. Łącznie z samego Wrocławia do Bergen przejechaliśmy 2419km. Odkryłem zupełnie inny wymiar podróży motocyklowych. Wiem już, że to nieprawda, iż w deszczu i zimnie nie może być przyjemnie na motocyklu. Wszystko to zależy od odpowiedniego przygotowania i ubrania. Jednoczęściowy kombinezon przeciwdeszczowy spisał się wyśmienicie. Brakowało jedynie ochraniaczy na buty i rękawice- gdyby to było, jechałoby się komfortowo.

O Sprzęcie:
Honda VT500 to świetny motocykl! Mimo dojrzałego już wieku dzielnie znosiła trudy podróży- obładowana bagażem, dwojgiem jeźdźców parła przed siebie bez grymaszenia i fochów. Niestety, dla wysokiego kierowcy nie jest zbyt komfortowa- drugiego dnia czułem już silny ból w kolanach. Ciężko także o należyty komfort gdy jedzie się we dwoje a nie ma odpowiedniego wyposażenia bagażowego. To wszystko jednak drobnostki w porównaniu do dystansu i warunków w jakich "testowaliśmy" ten motocykl. Chciałbym także gorąco podziękować chłopakom z Motokracji za pomoc w przygotowaniu sprzętu do wyprawy. Zero awarii, i niemiłych niespodzianek świadczy o dobrej robocie, którą wykonali.
Przede wszystkim jednak dziękuję Paulinie i każdemu życzę takiego towarzysza podróży!
Lewa w górę! ;)