środa, 1 sierpnia 2012

Norwegia 2012 (19-23.07.2012)

Wyjazd ten nie był w zasadzie planowany. Pomysł na niego zrodził się spontanicznie około miesiąc przed tym jak doszedł do skutku.
Zaczęło się od tego, że Paulina kupiła swój pierwszy motocykl- Hondę VT500 z 1986r. Zadeklarowałem się, że przygotuję motocykl do jazdy i zawiozę jej go do Bergen w Norwegii.
Czas pomiędzy zakupem a wyjazdem (choć wolnych chwil było mało) poświęciłem na przygotowania. Oprócz standardowych wymian płynów, stworzyłem też bardzo prowizoryczny stelaż, na którym miał być zainstalowany bagaż.

A więc do rzeczy.

Skład:

Paulina
Ja
Sprzęt:

Honda VT500 86r.
Dzień wyjazdu przypada na 19 lipca. W założeniach start ma się odbyć o 7:00 jednak już dzień wcześniej późnym wieczorem orientuję się, że nic z tego. Po wymianie klocków w hondzie jeden z tłoczków w zacisku zapieka się. Gdy staram się go wyjąć do czyszczenia, zapowietrzam układ hamulcowy w taki sposób, że ani nie mogę wyjąć tłoczka ani odpowietrzyć układu. Dlatego też w czwartek zrywam się o 6:00 i lecę do garażu. Problem okazuje się banalnie prosty- zapowietrzona pompa hamulcowa. Dwukrotne czyszczenie tłoczka przynosi zamierzony efekt i mogę ruszać. Niestety mam ok. pięć godzin opóźnienia w stosunku do planu pierwotnego- wyruszam mniej więcej w południe.
Niestety jestem ograniczony czasem ponieważ już następnego dnia wieczorem muszę być w Oslo gdzie powinienem spotkać się z Pauliną. 
Trasa do Norwegii jest dość monotonna ponieważ biegnie autostradami. Niemcy traktuję zupełnie tranzytowo i staram się jak najszybciej dojechać do Danii. 
Mimo autostradowej monotonii nie mogę narzekać na nudę. Już przed Berlinem dopada mnie pierwsza ulewa. To jednak tylko przedsmak- pada dość mocno ale krótko bo z jednej chmury. Natomiast kilkadziesiąt kilometrów dalej zaczyna już po prostu lać i w takiej ulewie, z przerwami jadę już w zasadzie przez resztę dnia aż do Danii. 
Około północy zaczynam szukać noclegu. Naczytałem się jednak, że w Danii biwakowanie na dziko jest karane wysokimi grzywnami- nie ryzykuję i przy pomocy miłej recepcjonistki jednego z miejscowych hoteli znajduję kemping w miejscowości Haderslev. Odnajduję go po godzinie i około 01:00-02:00 kładę się spać.
Rano (niezbyt wcześnie) budzi mnie piękne słońce. Suszę więc wszystko co się da.
I ruszam w drogę. Nie mogę się już doczekać przejazdu mostami do Szwecji.
Większe wrażenie jednak niż Most nad Sundem (Kopenhaga-Malme) robi na mnie Most Wielkiego Bełtu- to najdłuższy most w Danii (13,4km). 
Przez Szwecję jedzie mi się bardzo przyjemnie. Po pierwsze nie pada (jedynie przelotne deszczyki), po drugie wreszcie zaczynają się przyjemne dla oka krajobrazy widoczne również z autostrady. Od Halmstad w kierunku północnym jest to bardzo urokliwy kraj- pagórki, zatoczki, rzeki i lasy czyli przedsmak fiordów- nawet zaczynam się cieszyć, że jadę autostradą bo mogę się spokojnie gapić dookoła:)
Tego dnia wszystko idzie jak po maśle i na lotnisko w Rygge docieram o 21:00. Ponieważ lot Pauliny jest opóźniony, wykorzystuję ten czas na rozbicie obozowiska na kempingu  w pobliskim Larkollen.

Sobota- od tego dnia podróżujemy już we dwójkę, w znacznie spokojniejszym tempie. Na początek wpadamy do Oslo, jednak z uwagi na późną, godzinę, dość wysoką temperaturę i chęć pojechania czym prędzej w głąb Norwegii nie zwiedzamy stolicy tego kraju a jedynie robimy krótką rundę po centrum, z małym przystankiem na śniadanie.
Gdy wreszcie udaje nam się opuścić Oslo (nie unikając błądzenia) i zjechać z autostrady podróż zaczyna dostarczać prawdziwej frajdy. Piękne widoki i niezłe drogi wprawiają nas w świetne humory.
Poniżej nasz objuczony osiołek- wykonane przeze mnie stelaże nie zdały egzaminu- pręty, z których je zrobiłem bardzo się uginały pod ciężarem worka zasłaniając tylne światło. Na takie wyjazdy zdecydowanie powinno się wyposażyć motocykl w odpowiedni osprzęt bagażowy. Tym bardziej jeśli tak jak my podróżuje się z pełnym ekwipunkiem biwakowym.
 Trawa na dachach to coś, z czego Norwegia słynie i w rzeczywistości jest to dość powszechne szczególnie na wsiach. Przejeżdżając przez jedną z miejscowości na naszej drodze widzieliśmy nawet kozy pasące się na dachu restauracji:)
W poszukiwaniu krateru po meteorycie...
 ...hm...może to on...?
 Wieczorem, niedługo przed tym jak zaczęliśmy szukać miejsca do rozbicia namiotu, przypadkiem trafiliśmy na zabytkowy drewniany kościółek.
Niestety nie udało nam się wejść do środka, gdyż piękne, zdobione drzwi były już zamknięte.
Tuż obok stała urocza chatka z podobnego okresu

Tej nocy decydujemy się na nocleg "na dziko". Gdy się ściemniło znaleźliśmy kawałek równego terenu z dala od drogi i tam rozbiliśmy namiot. Niestety, podłoże było dość kamieniste i noc nie należała do przesadnie komfortowych.

Rano po spakowaniu ruszamy dalej. Po kilkunastu-kilkudziesięciu kilometrach ubieramy przeciwdeszczówki, ponieważ to co widzimy przed sobą nie jest wymarzoną pogodą na jazdę- szare chmury, pokrywające całe niebo są gwarancją deszczu. I nie mylimy się, padać zaczyna już po krótkiej chwili i nie przestanie do samego Bergen (no może chwilowo, ale droga była na tyle mokra, że ciężko to było zauważyć).
Mimo deszczu dość sprawnie docieramy do tego co z całej Norwegi zrobiło na mnie zdecydowanie największe wrażenie- płaskowyż Hardangervidda leżący na wysokości ponad 1000m n.p.m. Na poniższych a w zasadzie poniższym zdjęciu ciężko dopatrzyć się czegoś nadzwyczajnego, jednak wierzcie mi na słowo, że taka bezkresna, surowa kraina wrażenie zrobić po prostu musi. Na dodatek leżące dookoła łachy śniegu, padający deszcz, zimno, ślisko- warunki zupełnie niesprzyjające jeździe motocyklem, a jednak czerpałem z przejazdu tym terenem ogromną przyjemność!
Jadąc Narodowym Szlakiem Turystycznym (drogą Rv 7) zatrzymujemy się na chwilę przy wodospadzie Vøringsfossen- widok zachwyca, z resztą sami popatrzcie
Nad samym wodospadem położony jest luksusowy hotel- ciężko o bardziej malowniczą lokalizację.
Tego dnia aura nie zachęca do częstych postojów na zdjęcia, stąd ich niewielka ilość. Wieczorem docieramy do Bergen. Zmarznięci, przemoknięci ale szczęśliwi i zadowoleni z tego co udało nam się zobaczyć- mnie po raz pierwszy a Paulinie z innej perspektywy- z siedzenia motocykla.
Poniedziałek to szybka rundka po Bergen. Stare miasto- drewniane "kamieniczki" powykrzywiane i wyglądające jakby miały się zaraz poprzewracać i rozlecieć niczym domki z kart to architektura jakiej wcześniej widziałem. Starówka jest pełna niepowtarzalnego uroku. Szkoda, że nie starczyło już czasu aby pokręcić się tam chwilę dłużej.
 Jakie wielkie domy kiedyś budowano :]
Do Wrocławia wracam tanimi liniami lotniczymi i wspaniałym PKP, tak więc nic porywającego.
Podsumowując, ten wyjazd to zupełnie inna podróż niż wszystkie dotychczasowe. Łącznie z samego Wrocławia do Bergen przejechaliśmy 2419km. Odkryłem zupełnie inny wymiar podróży motocyklowych. Wiem już, że to nieprawda, iż w deszczu i zimnie nie może być przyjemnie na motocyklu. Wszystko to zależy od odpowiedniego przygotowania i ubrania. Jednoczęściowy kombinezon przeciwdeszczowy spisał się wyśmienicie. Brakowało jedynie ochraniaczy na buty i rękawice- gdyby to było, jechałoby się komfortowo.

O Sprzęcie:
Honda VT500 to świetny motocykl! Mimo dojrzałego już wieku dzielnie znosiła trudy podróży- obładowana bagażem, dwojgiem jeźdźców parła przed siebie bez grymaszenia i fochów. Niestety, dla wysokiego kierowcy nie jest zbyt komfortowa- drugiego dnia czułem już silny ból w kolanach. Ciężko także o należyty komfort gdy jedzie się we dwoje a nie ma odpowiedniego wyposażenia bagażowego. To wszystko jednak drobnostki w porównaniu do dystansu i warunków w jakich "testowaliśmy" ten motocykl. Chciałbym także gorąco podziękować chłopakom z Motokracji za pomoc w przygotowaniu sprzętu do wyprawy. Zero awarii, i niemiłych niespodzianek świadczy o dobrej robocie, którą wykonali.
Przede wszystkim jednak dziękuję Paulinie i każdemu życzę takiego towarzysza podróży!
Lewa w górę! ;)