czwartek, 3 października 2013

Łosie

Przy okazji jednej z rozmów z chłopakami z łódzkiej ekipy, padła propozycja żebym dołączył do nich podczas wypadu do Małopolski. Z jednej strony nie byłem przekonany, bo jechały same sprzęty enduro, z drugiej jednak nigdy nie byłem jeszcze w Małopolsce motocyklem. Wybór więc był prosty. Termin przypadł na długi sierpniowy weekend. Miejsce natomiast, to wcześniej upatrzona przez chłopaków mała miejscowość w pobliżu Gorlic. 
Startuję dość późno, dlatego do Gliwic postanawiam nadgonić autostradą. Czas mam niezły jednak, i tak jest już późno. Zatłoczone krajówki za Gliwicami nie ułatwiają utrzymania sprawnego tempa, dlatego im bardziej w głąb Górnego Śląska tym tempo coraz bardziej spada. Spada do tego stopnia, że w Małopolsce jestem o zmroku, a do celu wciąż mam niemały kawałek. W spokojnym już tempie udaje mi się jednak dotrzeć na miejsce ciemną nocą. 
W Łosiach (tak nazywa się wieś w której mamy nocleg), witają mnie mój tata (Karaś) i Rodzyn. Z Łodzi wystartowali dość wcześnie i nie bez przygód (guma złapana przez Rodzyna), dotarli do celu jako pierwsi. 
Gdy kładę się już spać do mojego prywatnego Hiltona słyszę jak na posesję zajeżdża reszta ekipy. 
Junior, Młody i Olek docierają tak późno ponieważ przyjechali puszką, ciągnąc swoje lekkie enduraki na przyczepie.

Następny dzień, to niespieszna pobudka, powolne śniadanie i ślamazarne zbieranie się na przejażdżkę. Z jednej strony szkoda straconego czasu, bo nie ruszymy się już dalej, z drugiej strony, to ma być przecież relaks więc nie ma się co spinać.
Lekkie sprzęty ruszają na rozgrzewkę po górkach i leśnych ścieżkach, lub po prostu lasach. Cięższe natomiast asfaltem lecą na pętlę po "okolicy". Siłą rzeczy jadę w grupie asfaltowej (jedynym szosowym motocyklem) :) 
Droga 981 do Krynicy-Zdrój to jak dla mnie bajka. Prowadzi w lasem, więc widoków brak. Jednak w tym przypadku dobrze się składa, człowiek może się skupić na drodze, a ta jest bardzo kręta i na najlepszych odcinkach, pokryta nowym, równym asfaltem. Dlatego też nie wytrzymuję ponadprzeciętnie spokojnego tempa narzuconego przez tatę i wyrywam się przed szereg. Dopiero w głębokich złożeniach można poczuć pełną frajdę jaką daje ten krótki odcinek drogi. 
W Krynicy widać pełnię sezony. Główna droga jest całkowicie zakorkowana, ale co to dla nas! Kulturalnie powoli przeciskamy się środkiem dalej. W miasteczku jest tak ciasno, że ciężko z miejscem parkingowym nawet dla motocykli. W końcu znajdujemy kawałek miejsca dla naszych rumaków.


Widać, że miasteczku się powodzi. Sezon trwający cały rok, kuracjusze i turyści okupujący, hotele, domy wczasowe i pensjonaty skutecznie napędzają tutejszy przemysł turystyczny co jest doskonale widoczne szczególnie w centrum uzdrowiska.


W pijalni wód zakupiliśmy po kubeczku różnych wód o leczniczych właściwościach. Niestety aby wypić taki kubeczek, trzeba być albo bardzo schorowanym, albo jeszcze bardziej spragnionym. Wody są ohydne. Przy próbie wypicia jednej (dwa rodzaje do wyboru), miałem ogromny problem z powstrzymaniem odruchu wymiotnego, w związku z czym odpuściłem.


Dalsza droga doliną Popradu, to uczta dla oczu. Widoki zapierają dech, a droga prowadząca z jednej strony brzegiem rzeki, z drugiej u podnóża gór wije się delikatnym łukami dostarczając tyle radości, że człowiek przestaje myśleć o czymkolwiek innym jak tylko o tym gdzie jest teraz i co właśnie robi.
Przez Piwniczną-Zdrój i Nowy Sącz wracamy do Łosi.

Tutaj mam pewien problem, ponieważ ze względu na to że minął ponad miesiąc pojawiły się dziury w pamięci i nieco miesza mi się chronologia wyjazdu. Myślę jednak, że ma ona drugorzędne znaczenie i bardziej liczy się to gdzie a nie kiedy dokładnie byliśmy. Dlatego będę się trzymał wersji, która wydaje mi się poprawna, aczkolwiek wcale taka być nie musi. 

Następny dzień rozpoczynają problemy olejowe Rodzyna. Jego Teresa jest po remoncie, jednak dość mocno kopci i Rodzyn stwierdza, że pożera zdecydowanie zbyt dużo oleju. Zaczynamy więc poszukiwania odpowiedniego oleju dla Teresy. Co prawda jest on już zamówiony w jednym ze sklepów w Gorlicach, jednak będzie dopiero następnego dnia a my chcemy jeździć jeszcze tego samego. Odpowiedni olej znajdujemy dwie miejscowości dalej. Rodzyn uzupełnia płyn i możemy ruszać.
Jedziemy w kierunku Czorsztyna, jednak nieco na około, przez Słowację.
Po słowackiej stronie widoki nie przestają cieszyć oczu. Zatrzymujemy się na moment, zrobić kilka fotek i zjeść batonika. 
W trakcie pobytu dostałem od mamy smsa z prośbą o ładne zdjęcie wraz z ojcem na motocyklach.
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że na Słowacji właśnie uznałem, że to tutaj na tle Tatr zrobimy sobie to zdjęcie. O wykonanie fotki, poprosiłem Rodzyna. Efekt możecie zobaczyć poniżej. 


Nie możecie znaleźć Tatr w tle? Spokojnie, to nie wasza wina- Tatry są, ale zaraz za prawą krawędzią zdjęcia. Zobaczyć za to możecie piękne trzy pasy słowackiego asfaltu :)
Ah...Rodzyn, kariery fotografa, to Ty nie zrobisz ;) 

Dalej na Słowacji jadąc brzegiem Dunajcu trochę się zawieszam (jadę ostatni)...może nawet bardziej niż trochę, nie zauważam kierunkowskazów ani stopów chłopaków zjeżdżających na pobocze...awaryjne hamowanie i...udało się, jednak niewiele brakowało. Pobudka dość brutalna, ale bardzo skuteczna. 
Przy drodze stoi szałas a w nim siedzą dwie młode dziewczyny i rozdają ulotki, udzielają informacji odnośnie spływów Dunajcem. Co ciekawe w trakcie rozmowy, jedna z nich zapytana o szczegóły spływu zaczęła odpowiadać niemalże po polsku, jednak im dłużej tłumaczyła, tym mniej dawało się zrozumieć a jej polski płynnie przechodził w słowacki :)

Na kolejny przystanek zatrzymujemy się pod zamkiem w Niedzicy. Są tam jednak tłumy ludzi. Sensowne miejsca do zaparkowania, są zajęte przez armaturę a więc nie ma co dłużej stać. Humor jednak poprawia nam przypadkowy chłopaczek, który widząc nasze tablice rejestracyjne zaczynające się na "EL" z nieukrywaną pewnością siebie, pyta się mojego taty: "Panowie są z Elbląga?", gdy w odpowiedzi słyszy: "taaak";) z dumą stwierdza: "widziałem!". I jak tu wychować wykształconą młodzież, skoro nawet motocykliści wciskają takie farmazony? ;)
Z Niedzicy udajemy się na drugą stronę Jeziora Czorsztyńskiego do zamku w Czorsztynie, zatrzymując się po drodze na całkiem smaczny obiad. 


Zamek, a w zasadzie jego ruiny są położone na wzniesieniu nad samym brzegiem jeziora- pięknie. Na dodatek, widać że na ruinach coś się dzieje, ich włodarze starają się je zagospodarować w interesujący sposób i przyznać trzeba, że udaje im się to całkiem dobrze.


 Z Czorsztyna dość sprawnie wracamy do Łosi. 
Chwilę po nas...a może chwilę przed nami wraca też reszta chłopaków. Pada hasło: dożynki. I tym samym po szybkim prysznicu, przekąsce itp. pędzimy na dożynki do sąsiedniej wioski. Nie będę rozpisywał się na temat imprezy. Było to dość interesujące doświadczenie, jednak ze względu na niską temperaturę w nocy dość szybko wracamy z powrotem.
Kolejnego dnia schemat jest podobny- pobudka, śniadanie, chłopaki ubierają się i startują w tzw. "gówno", my natomiast jedziemy naokoło do Gorlic odebrać zamówiony przez Rodzyna olej.
Krótki odcinek drogi 977 z okolic Gładyszowa do Gorlic, to istny raj dla fanów patelni i ostrych winkli. Dość szeroka droga i nowiusieńki asfalt to jest, to co tygrysy lubią najbardziej. Jest jednak jedno "ale"- na całym tym odcinku i to w szczególności na szczytach zakrętów rozsypane były łachy piasku, skutecznie uniemożliwiające przyjemną jazdę po tej drodze. Delikatne ruszenie manetką w zakręcie równało się z potężnym uślizgiem tylnego koła. 
W Gorlicach odbieramy olej, po czym jedziemy się zatankować. Na stacji dochodzi do dość ostrej wymiany zdań między nami a wielkim obleśnym gościem w Passacie, który wepchnął się pod dystrybutor poza kolejką. 
Dalej kierujemy się na jakąś niedużą miejscowość, do której chciał jechać mój tata. Oczywiście wybieramy boczne, całkiem przyjemne drogi. Tak jest do momentu gdy TomTom nie zaczyna wariować. Wtedy na prowadzenie wychodzi Rodzyn i jego Garmin. Jedziemy dalej coraz węższymi, ale jednocześnie coraz bardziej urokliwymi drogami. Niestety sielanka nie może trwać wiecznie i asfalt w końcu się kończy. Droga wygląda jednak na dość twardą, więc decyduję się jechać dalej, aż do momentu gdy drogę przecina strumyk...


...podpuszczony przez chłopaków daję się namówić na przeprawę. Została uwieczniona na poniższym filmiku:





Przy drugiej przeprawie wymiękam. Rodzyn jedzie na zwiad, aby sprawdzić, czy po drugiej stronie strumyka droga się poprawia. Niestety, jest jeszcze gorzej dlatego zawracamy. 
Chwila przerwy na rozstaju dróg i dalej na obiad i do "obozu".


Tego popołudnia pojechaliśmy puszką do aquaparku w Popradzie. Miejsce całkiem przyjemne, jest gdzie się popluskać, a na koniec bardzo fajny pokaz laserowy na ścianie wody. Mimo to uważam, że cena była dość wygórowana. 
W niedzielę trzeba było się już niestety zbierać. Tym razem nie chciałem dojeżdżać do celu po ciemku, więc wystartowałem jako pierwszy. Miałem też najdalej. 
Pożegnalna fota wszystkich sprzętów i w drogę.


Tego dnia termometr pokazywał mi 32*C. Upał był bardzo dokuczliwy, mimo pootwieranej wentylacji w kurtce i spodniach.
Do Wrocławia docieram wczesnym wieczorem, umęczony upałem. 
Cały wyjazd mogę śmiało zaliczyć do w pełni udanych, jednak z tą ekipą lepiej bym się ubawił na sprzęcie typu enduro. Kto wie, może w przyszłym sezonie...