środa, 11 listopada 2015

Bieszczady na dwa motocykle, czyli podwójny pech we wspaniałej scenerii (2014r)

Nigdy w życiu żadne z nas nie było w Bieszczadach. Naczytałem się wielu relacji z motocyklowych wypadów w Bieszczady. Nasłuchałem opowieści znajomych, którzy na dwóch kołach (i nie tylko) zwiedzali bieszczadzkie pętle i połoniny. Mimo, że różni ludzie polecali różne rzeczy, wszyscy byli zachwyceni regionem. Cóż nie pozostało nic innego jak przekonać  się o tym na własnej skórze. 
Pod koniec lipca decydujemy się wyskoczyć w Bieszczady. Tym razem na dwa motocykle. 
Czasu nie mamy dużo, bo zaledwie cztery dni, dlatego też plan jest prosty. Pierwszego dnia jedziemy z Wrocławia do Cisnej gdzie mamy zaklepany nocleg. Kolejne dwa dni to jazda po pętlach i wypad w góry, a ostatniego dnia powrót do do domu. No to ruszamy.


Jako, że do przejechania mamy ponad 500km, dużą część trasy pokonujemy nużącą autostradą. Na owej autostradzie obserwuję sporo niewytłumaczalnych dla mnie zachowań kierowców puszek. Nie wiem czy wpływ na to miała prędkość z jaką się poruszaliśmy (120km/h) i sportowy charakter naszych sprzętów, czy może jeszcze coś innego, ale zachowania te bywały irytujące. Na przykład powszechne wyprzedzanie, zjazd z powrotem na prawy pas i zwalnianie poniżej naszej prędkości...
U dwóch osobników zaobserwowałem też, że najlepiej się czuli jadąc między nami...- to tak trochę poza tematem.
Na miejsce docieramy popołudniu. Lokujemy się w zarezerwowanym pokoju i ruszamy "na miasto". Okazuje się, że trafiamy na dni Cisnej. Ściślej mówiąc jest to ostatni dzień imprezy, ale są jakieś stragany z pierdołami, jedzeniem, piwem, a na wieczór zaplanowany jest koncert. No i super, zostajemy :)
Na straganach, jak to zwykle przy takich imprezach, mydło i powidło...w tym czapki.


Gwiazdą wieczoru okazuje się ukraiński zespół Atmasfera. Z tego co pamiętam odnieśli większy lub mniejszy sukces, w którymś z ukraińskich talent show. Znałem kilka ich kawałków już wcześniej i ucieszyłem się, że będzie okazja posłuchać ich na żywo. Jeszcze tylko miejscowy trunek i możemy się relaksować :]


Kolejnego dnia, po zapoznaniu się z prognozą pogody decydujemy się na objazd pętli bieszczadzkich.
Ruszamy w kierunku Leska, jednak nie dojeżdżamy do miasta, odbijając wcześniej na zaporę, na Solinie- taki turystyczny, bieszczadzki standard.


Jazda tego dnia sprawia nam sporo radochy. Mały ruch, zupełny brak ciężarówek i masa różnorodnych winkli- bajka.
Po drodze wstępujemy do znanej większości motocyklistów (przynajmniej ze słyszenia), Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej. Fajne klimatyczne miejsce, jednak moim zdaniem ceny nieco zbyt wysokie. No ale jak to zwykle bywa, klimat też kosztuje ;) Jako, że na niebie zaczynają pojawiać się chmury ruszamy w stronę Ustrzyk Górnych. Kawałek za Ustrzykami zaczyna się nasz pech. Jadąc drugi za narzucającą przyjemne tempo Kasią, na jednej z agrafek dostrzegam żwir...zdążyłem tylko pomyśleć: hamuj!!! O k...! Albo odwrotnie, po czym stało się- Kawa leży, Kasia leci...szczęśliwie lądując w głębokiej trawie. Na szczęście obeszło się bez strat w ludziach. Ucierpiała jedynie duma motocyklistki. Co do sprzętu, to oberwały nieco owiewki i złamał się lewy set.
Po pozbieraniu się do kupy ruszamy dalej w kierunku kwatery. Ponieważ nie udaje mi się przymocować seta jadę Kawą trzymając nogę na crash padzie a Kasia za mną na Hondzie.
Wieczorem leczymy trochę poharataną dumę i namierzamy spawacza aluminium. Jest w Lesku (o ile dobrze pamiętam).
Następnego dnia rano oboje pakujemy się na Hankę, bierzemy połamane elementy i ruszamy do spawacza. Po ok. 200m VFRa bez ostrzeżenia traci moc i zaczyna pracować tylko na jednym z czterech cylindrów.
Szczęście w nieszczęściu, że stało się to sporo powyżej naszej mety, dlatego udaje się do niej zjechać dzięki sile grawitacji. Resztę dnia spędzam na poszukiwaniu przyczyny usterki. Niestety nie udaje mi się namierzyć dlaczego na trzech garach nie ma iskry. Na pocieszenie robimy grilla i szukamy alternatywnego środka transportu do Wrocławia.
Zatem podsumowując przyjechaliśmy w Bieszczady dwoma motocyklami, a wróciliśmy...dwoma autobusami (z przesiadką). Motocykle ściągnęliśmy na lawecie tydzień później.
Mimo niewątpliwego pecha jaki nam towarzyszył w trakcie tego wypadu, z pewnością jeszcze wrócimy w Bieszczady. Bo podobanie jak wielu innych i nas zauroczył ten emanujący spokojem, piękny region.

Co do motocykli, to set Kawasaki został po przywiezieniu do Wrocławia pospawany. Ninja dostała też nowe ubranko w postaci nowiutkich owiewek.
Dla VFR'ki był to koniec sezonu, w gruncie rzeczy z mojej winy. Uparłem się, że sam sobie poradzę z naprawą, jednak tak się nie stało. Dopiero na początku sezonu 2015 roku, pogodziłem się z porażką i oddałem ją do mechanika. Jak się można było spodziewać usterka nie była wyszukana- jako, że sprzęt pochodził z Anglii wiele elementów było zaśniedziałych, w tym wiązka która w jednym miejscu zwyczajnie się rozsypała. Tak wiem, dupa ze mnie a nie mechanik, że tego sam nie naprawiłem, ale człowiek uczy się na błędach.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz